środa, 16 października 2013

Jesienne nicniechciejstwo

Chyba dopada mnie jesień. Nie, nie żadna chandra ani inne ustrojstwo. Jakoś tak czysto fizycznie mnie dopada, a w każdym razie tak zaczynam podejrzewać. Chodzę spać dosyć późno, bo tak jakoś wychodzi i pasuje. Wstaję niekoniecznie bardzo wcześnie. Nie pomaga- senna jestem, rozleniwiona i nie mam siły do życia za bardzo. Piję kawę. Nie pomaga- nadal senna i bez życia. Zastanawiam się co jeszcze mogę zrobić.
Dziś za oknem deszczowo, jesień na modłę Staffa, więc mogłabym się tym usprawiedliwiać. Ale niestety- wczoraj było całkiem ładnie i jakoś dojście ze sobą do ładu i do pionu i tak zajęło mi pół dnia, o ile nie więcej.
Walczę więc z opadającymi powiekami i niechęcią do działania. Staram się zmobilizować, żeby pozbyć się kotów z kątów i pająka z sufitu w łazience, ale mi trudno. Nie chce mi się nawet siedzieć przed komputerem ani, o zgrozo, czytać! Coś niedobrze na mnie działa ta jesień i mam nadzieję, że ten stan szybko minie. Trzymajcie kciuki!

niedziela, 13 października 2013

Skazani na książki

Ciekawa sprawa. W nieco większym mieście mieszkamy lekko ponad pół roku. Nie zabraliśmy ze sobą niemal żadnych książek, jako że przeprowadzka i tak stanowiła problem nie byle jaki i przeprowadzona została w niezwykle uciążliwych warunkach, a do tego na raty. Patrzę dziś na półki z książkami i widzę, że to fatum jakieś. Książki lgną do nas, jak do niektórych dzieci albo bezdomne zwierzaki. Rozmnażają się w tempie niesamowitym. Część pojawiła się na półce przy okazji, bo trzeba było z naszego zachomikowanego na strychu księgozbioru koniecznie i natychmiast wydobyć coś. A skoro już się tam wlazło i zaczęło grzebać, to zamiast jednej książki przyjechało z nami do miasta od razu kilka. I tak ze trzy czy cztery razy. Oprócz tego zdarzają się przecież mniejsze i większe okazje, które również powodują namnażanie księgozbioru (ostatnio spuchł nieco przy okazji targów książki).
Czas mija, półki się zapełniają, a wizja kolejnej przeprowadzki budzi coraz większą grozę.

wtorek, 8 października 2013

Rozmyślania nad kubkiem melisy

Dzień długi i trudny. Ale dzięki temu utwierdziłam się w przekonaniu, że dużo mogę. Czasem już wydaje mi się, że nie podołam i nagle okazuje się, że wcale nie jest tak źle. Dosyć przyjemna świadomość, nie uważacie?
Próbuję dziś rozgryźć pewien temat. Dwadzieściakilka lat i ciągle zielono w głowie. Metryka mówi, że dorosłość, powaga, życiowe decyzje. A serce wrzeszczy, że ciągle młodość, radość życia, wciąż czas wszystko. Czy należy się zmuszać i wpasowywać w wymagania metryki? Tak, wiem, głupio to brzmi, trudno mi to ubrać w słowa. Ale chyba nie da się zmusić do podjęcia pewnych decyzji. Najpoważniejszym przykładem są dzieci - nie sposób chyba się na nie decydować bez zupełnej pewności, że to już?
A swoją drogą ciekawa sprawa - skąd wziął się aż taki poślizg w dojrzewaniu? Kiedyś dwudziestokilkulatki to byli już dorośli ludzie, z ustatkowanym trybem życia, zwykle dzieckiem albo nawet kilkorgiem. A dziś - wciąż mniej lub bardziej dzieciaki, które dopiero zaczynają (stopniowo) podejmować życiowe decyzje i układać sobie wszystko z rozsypanych elementów układanki. Czy to faktycznie zmiany kulturowe zaszły aż tak daleko? Skąd aż taka rozbieżność na przestrzeni zaledwie jednego pokolenia? A może to ze mną jest coś nie tak? Ale nie, niemożliwe, nie jestem przecież wyjątkiem, ani żadnym skrajnym przypadkiem. Chyba mieszczę się w szeroko pojętej normie i raczej nie będę próbować niczego zmieniać na siłę. Podejrzewam, że więcej byłoby z tego szkody niż pożytku.