środa, 31 lipca 2013

Rozdział

Ależ ja jestem niesubordynowana. Świeżutki blog, a ja zamiast z zapałem neofity produkować hurtowo kolejne notki, zaniedbuję go haniebnie. Postaram się poprawić, ale nie wiem czy mi się uda. Zwłaszcza, że od jutra zaczynam ważny rozdział. Po dłuuuuższej przerwie znów szykuje mi się regularne uczęszczanie do etatowej pracy. Wreszcie. Jednak przeprowadzka do miasta z tramwajami okazała się dobrym posunięciem, w co powoli zaczynałam powątpiewać. Pierwsze dni zapowiadają się pełne wrażeń i emocji. Jestem przekonana, że jak lekkie by one nie były, będę łazić wiecznie wyczerpana. Odwykłam po prostu od takiego trybu życia, ale mam nadzieję, że szybciutko się wdrożę i przywyknę na nowo. Jestem dobrej myśli w każdym razie i mam zamiar dać z siebie wszystko. Sporo czekałam na podobną okazję i jakiś jasno zarysowany plan działania, dlatego możecie być pewni, że się przyłożę ze wszystkich sił.
I co ma być to będzie :)

poniedziałek, 22 lipca 2013

Per aspera ad astra

I już, po wszystkim. Ciekawe jak czas szybko mija wtedy, kiedy niespecjalnie chce nam się go poganiać. Ale taka już kolej rzeczy, że im lepiej spędzony, tym bardziej krótki się zdaje.
Sezon górskich wycieczek, ze znacznym poślizgiem, ale jednak został rozpoczęty. Rozpoczął się pięknie, choć nie obyło się bez pokonywania własnych słabości i bólu. Jak wiadomo, kto późno rozpoczyna sezon, ten zakwasów i niedoborów kondycji nie uniknie. Tym niemniej daliśmy radę. Pogoda postanowiła potraktować nas łaskawie i po małym sobotnim straszeniu i podchodzeniu na Pilsko w chmurach (nie jest to takie przyjemne i romantyczne, jak może brzmieć) aura zaczęła się poprawiać. Dało się to zauważyć już po zdobyciu wspomnianego szczytu, kiedy spomiędzy chmur zaczęły się wyłaniać z wolna niedostępne wcześniej widoki, aż sama Babia Góra, jeszcze z wierzchołkiem schowanym w chmurze, łaskawie pozwoliła się podziwiać.
Schodzenie dość stromym szlakiem okazało się znacznie większym wyzwaniem dla mięśni, niż wcześniejsza mozolna wspinaczka dla serducha galopującego i powodującego zadyszkę. Skutki tego schodzenia odczuwam dziś, nawet bardziej dotkliwie niż wczoraj, ale któż by się przejmował drobiazgami. Po tym niespodziewanym przełomie pogodowym było już tylko lepiej. A wieczorem, na Rysiance, kiedy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, widoki były już zapierające dech wiadomo gdzie. Mała Fatra i Tatry na dokładkę, o pięknej i pełnej panoramie Beskidów nie wspominając. Ciężko było oderwać wzrok, zapewniam.
Sympatyczni współlokatorzy z Sauronem na czele (tak, poważnie, Sauron może być sympatyczny, zwłaszcza kiedy spotka się go w górskim schronisku, ponad 1300 m n.p.m.) zapewnili interesujący i szybko upływający wieczór.
Niedziela powitała nas piękną pogodą, zapowiadającą wspaniały dzień. Oczywiście nie tak łatwo było przezwyciężyć pierwsze oznaki przemęczenia mięśni, załadować plecaki na plecy i ruszyć, ale co to dla nas. Co więcej okazało się, że mozlna wędrówka w górę i w dół nie oznaczała końca atrakcji tego weekendu. Przygodny autostopowicz uprzyjemniał czas opowieściami o niuansach lotów na paralotni, lądowań awaryjnych (jeśli już trzeba to podobno najlepiej i najbezpieczniej na drzewie, w jeziorze zdecydowanie najgorzej), informacjami o szkółce paralotniarskiej i niezłym miejscu na dobry obiad. A widok całego "stadka" kolorowych paralotni, a do tego kilku szybowców nad górą Żar był niesamowity w to piękne letnie popołudnie.
Weekend pełen przygód, aktywny i bardzo udany. Co prawda przez najbliższe kilka dni będziemy po nim dochodzić do siebie, kurować obolałe mięśnie i obtarte nogi, ale kto wie czy  już za kilka dni znów nas gdzieś nie poniesie;)

sobota, 20 lipca 2013

Nadciągam

Beskidy moje kochane, już pędzę. W końcu, wreszcie!
Wyjątkowo się sezon opóźnił w tym roku dla mnie, ale mam nadzieję, że przynajmniej będzie pięknie rozpoczęty.
Nadciągam więc.

piątek, 12 lipca 2013

Oswajanie tramwaju

Niniejszy post, ludziom, którzy od maleńkości są z tramwajami za pan brat i którzy robili prawo jazdy w tramwajowym mieście, może się wydać zabawny. Ale tak naprawdę sprawa jest śmiertelnie poważna i śmiać może się tylko jakiś bezduszny człowiek bez empatii i wyobraźni.
Jadę sobie dziś beztrosko ulicami mego już miasta. Słońce lekko oślepia, muzyczka cicho gra, autko sobie mruczy - żyć nie umierać. Aż tu zauważam ciemne chmury na horyzoncie. Dosłownie i w przenośni. Okazuje się bowiem, że panowie drogowcy uprzejmie tak poustawiali pachołki i przemieścili tym samym mój pas ruchu, że trza mi wjechać na tory tramwajowe. Skoro panowie drogowcy tak postanowili, wiem skądinąd, że tak można, a kierowca przede mną śmiało pruje do przodu, to i ja przezwyciężam swoje obawy. Zwłaszcza, że rozstaw kół nawet pasuje do szyn. Mknę więc dalej, licząc, że przemknę feralny odcinek bez większych komplikacji. Kierowca przede mną nie zdradzał żadnych obaw, że coś sobie urwie, nie przeszkadzały mu metaliczne trzaski spod kół (widać nie pierwszyzna), jechał więc szybciej i rychło zniknął mi z oczu. I już, już dojeżdżam do miejsca, gdzie panowie drogowcy uprzejmie pozwalają mi zjechać na własny pas, już widzę to Eldorado, już prawie oddycham z ulgą, że się udało... O MATKO! Tyle zdążyłam pomyśleć widząc nadciągający z naprzeciwka, niczym ociężała nieco Nemezis, tramwaj.
Wicej nie zdążyłam pomyśleć, bo od razu sobie uświadomiłam, że wcale nie będę miała z nim czołowego zderzenia. Znajdował się bowiem, nie uwierzycie, na torze obok. Zrobiłam uff, otarłam pot z czoła i z lekkim dyskomfortem minęłam się ze zgrzytającą machiną. Zjechałam na własny pas, dochodząc do wniosku, że nie taki tramwaj straszny. Milusie to takie "stworzonko", sunie sobie statecznie przed siebie, zgrzyta, dzwoni, trzeszczy. I wcale nie ma morderczych zamiarów jak mi się dotąd wydawało.
Człowiek uczy się przez całe życie.

czwartek, 11 lipca 2013

Bez tytułu i koniec!

Upomnienia przyjmuję na klatę. Ostatnio zaniedbałam bloga, ale nie tylko, w związku z czym przyjmuję reprymendę(y) i obiecuję solennie poprawę. A w każdym razie próbę poprawy.
Jakiś taki nerwowy i napięty był ostatni okres (pierwszy raz od daaawna) i nieco egoistycznie skupiłam się przede wszystkim na opanowywniu sytuacji, planów i reakcji własnego organizmu. Ale juz dość, trzeba się wziąć w garść i chwycić byka za rogi. Niniejszy post ma to chwytanie zainaugurować, miejmy nadzieję, skutecznie.
Zastanawialiście się kiedyś jak powinno wyglądać Wasze miejsce na ziemi? Nie chodzi mi tu nawet o mikro-skalę, czyli o mały domek z podwórkiem, werandą, w cichej okolicy, a do tego kubek kawy i książka ;) Myślę bardziej o Waszym miejscu na planecie - takie lub inne miasto, ten bądź tamten kraj, a może jednak mała zaciszna wioska w pobliżu aglomeracji albo tropikalna wyspa ze wszystkimi wiążącymi się z tym bonusami. Wiecie jak to powinno wyglądać w idealnej sytuacji, czy może nie ma dla Was takiego jednego miejsca? A może żyjecie właśnie w takim miejscu?
Ostatnio dosyć często sobie zadaję podobne pytania i coraz bliżej mi chyba do znalezienia jakichś sensownych odpowiedzi. W każdym razie tu gdzie żyję póki co jest mi całkiem nieźle. Wszystko na wyciągnięcie ręki, ciągle coś się dzieje. A z drugiej strony można pozamykać drzwi i okna, uzyskując całkiem przyjemną oazę spokoju w czterech ścianach. Brzmi nienajgorzej, prawda? W dodatku zaczynam podejrzewać, ku własnemu zdumieniu, że posiadam jakiś gen patriotyzmu lokalnego. Jakoś tak zupełnie nie przeszkadzają mi szyby i kominy w mojej własnej, prywatnej i pięknej panoramie miasta (tej oglądanej z balkonu, dlatego tak bardzo mojej i prywatnej). Są jak punkty orientacyjne, znaki identyfikacyjne. Dzięki nim to na co patrzę, to jest właśnie TO miasto, nie jakiekolwiek inne z setek w tym kraju.
Może ja jakaś skrzywiona i niezbyt normalna jestem, a może coś w tym jednak jest.

środa, 3 lipca 2013

Za czym Kolejka ta stoi?

Każdy ma jakiegoś bzika, nieprawdaż? Moim są przede wszystkim książki - chcę je czytać, kupować, mieć ("Maj preszysssss"). Jestem jednak postacią znacznie bardziej złożoną i nie tylko książki zajmują moją uwagę (choć ktoś mógłby w to nie wierzyć). Toteż wczoraj, niezupełnie spontanicznie, wysupłałam z portfela odpowiednią kwotę i kupiłam GRĘ. Planszową konkretnie. Nie był to ani "Chińczyk", ani nawet "Warcaby", jak ktoś mógłby podejrzewać. Mój nowy nabytek zwie się "Kolejka" i został wydany przez Instytut Pamięci Narodowej.
Jako osoba urodzona w siermiężnych czasach Polskiej Republiki Ludowej, co dziś zaczyna już brzmieć prawie tak samo jak "w erze dinozaurów", od dłuższego czasu z pewnym sentymentem nosiłam się z takim zamiarem. Wczoraj nadszedł TEN dzień i stało się.
Wieczorem zasiedliśmy więc z Mężem do oględzin. Zaraz po zdjęciu folii i wieczka nieco się zdenerwowałam. Odkryłam, że moją nową, cenną i nietanią planszę do gry ktoś potraktował kubkiem z kawą, zostawiając na niej piękny kawowy pierścień. Spojrzałam raz jeszcze i dokonałam kolejnego odkrycia. Ślady kawy znajdują się to tu to tam na każdym możliwym elemencie planszówki. Po przyjrzeniu się bliżej mogłam spokojnie ochłonąć, jako że okazało się to działaniem celowym. Sztuczne ślady kawy były po prostu wystarczająco realistyczne, żeby podnieść mi lekko ciśnienie. Wewnątrz znajdował się pokaźny plik kajetów, więc moja pamięć wywlokła z odmętów jakieś niewyraźne wspomnienie, że gra powinna zawierać zeszyt dla każdego uczestnika. Oczywiście okazało się, że znów nie tak, o kajetach dla graczy czytałam z pewnością przy opisie zupełnie innej gry. Natomiast "Kolejka", jako pierwszorzędny towar eksportowy, została zaopatrzona w pokaźny plik instrukcji w kilku językach. Najbardziej zaskoczyła mnie ta po japońsku. W instrukcji, oprócz zasad oczywiście, można znaleźć sporo informacji o owych ciekawych czasach, kolejkach, kartkach i problemach z aprowizacją. Jest tam też kilka interesujących zdjęć. Pomysł niezły, zwłaszcza dla tych, którzy nie znają tego w najmniejszym stopniu, bo nigdy nie mieszkali w naszym pięknym kraju (choć Ci mogą nie uwierzyć do końca) lub urodzili się już w mlekiem i miodem płynacych latach '90.
Po wstępnych oględzinach postanowilśmy z Mężem rozstawić na planszy kolejkowych staczy i zobaczyć z czym to się je (jest co prawda wariant gry dla dwóch osób, ale jak wiadomo planszówki zawsze lepsze są w większym gronie, więc z graniem postanowiliśmy poczekać na towarzystwo).
I tak kolejne kilkadziesiąt minut upłynęło nam na rozgryzaniu zasad, radości z widoku zapomnianych już niemal Relaksów ("Relaks dla twoich stóp"), lalki czarnulki ("Estetyczna przytulanka dziecięca" - z pewnością) lub stolika kawowego ("Politurowany blat w modzie od lat") i rozważaniu jak najlepiej wykorzystać kartę "Pan tu nie stał" lub "Pożyczyłeś dziecko do lat dwóch". Zapowiada się naprawdę niezła zabawa.
Skoro już dość szczegółowo rozpisałam się na temat gry, to ośmielę się dokonać krótkiej oceny. Pomysł i wykonanie - świetne. Pionki drewniane, karty w miarę sztywne, więc powinny przetrwać sporo partii. Szaro-bura kartonowa plansza również solidnie wykonana - jak meble z PRL powinnna przetrwać całe lata.
Świetny pomysł na podróż sentymentalną, ale też muśnięcie historii najnowszej dla tych, którzy nawet w najmniejszym stopniu nie mogą tego pamiętać. Pytanie tylko czy uwierzą?