niedziela, 22 grudnia 2013

Śniegu, przybądź!

W nawale zajęć nie wiem gdzie się podział listopad i na czym mi zleciał dokładnie. Grudniowi też się niemalże udało, ale jakoś opanowałam sytuację tuż przed metą. I oto jestem, 22 grudnia, w przededniu Bożego Narodzenia A.D. 2013. Śniegu podobno nie ma się co spodziewać, widocznie tegoroczny limit świątecznej, zimowej atmosfery wyczerpaliśmy podczas Wielkanocy. Toteż za oknem szaro i ponuro, bure i obsrane przez psy trawniki muszą wystarczy za całą dekorację. Dobrze, że chociaż choinka ładna, można po prostu nie wyglądać przez okno i poczuć święta.
Swoją drogą jeśli ktoś chce poczuć święta po całości i to święta po polsku, to zapraszam do marketów. To co tam się tradycyjnie odbywa w przedświąteczny weekend warto chyba zostawić bez komentarza. Amok w rytmie oklepanych przebojów, przetykanych tematycznymi reklamami środków czystości. Po wczorajszej wizycie w markecie prawdopodobnie już nigdy nie użyję produktów do sprzątania pewnej znanej i nachalnej firmy. Dobrze, że przynajmniej wigilia w domu zapowiada się spokojnie i bez szczególnych rewelacji. Tylko tego śniegu szkoda!

środa, 16 października 2013

Jesienne nicniechciejstwo

Chyba dopada mnie jesień. Nie, nie żadna chandra ani inne ustrojstwo. Jakoś tak czysto fizycznie mnie dopada, a w każdym razie tak zaczynam podejrzewać. Chodzę spać dosyć późno, bo tak jakoś wychodzi i pasuje. Wstaję niekoniecznie bardzo wcześnie. Nie pomaga- senna jestem, rozleniwiona i nie mam siły do życia za bardzo. Piję kawę. Nie pomaga- nadal senna i bez życia. Zastanawiam się co jeszcze mogę zrobić.
Dziś za oknem deszczowo, jesień na modłę Staffa, więc mogłabym się tym usprawiedliwiać. Ale niestety- wczoraj było całkiem ładnie i jakoś dojście ze sobą do ładu i do pionu i tak zajęło mi pół dnia, o ile nie więcej.
Walczę więc z opadającymi powiekami i niechęcią do działania. Staram się zmobilizować, żeby pozbyć się kotów z kątów i pająka z sufitu w łazience, ale mi trudno. Nie chce mi się nawet siedzieć przed komputerem ani, o zgrozo, czytać! Coś niedobrze na mnie działa ta jesień i mam nadzieję, że ten stan szybko minie. Trzymajcie kciuki!

niedziela, 13 października 2013

Skazani na książki

Ciekawa sprawa. W nieco większym mieście mieszkamy lekko ponad pół roku. Nie zabraliśmy ze sobą niemal żadnych książek, jako że przeprowadzka i tak stanowiła problem nie byle jaki i przeprowadzona została w niezwykle uciążliwych warunkach, a do tego na raty. Patrzę dziś na półki z książkami i widzę, że to fatum jakieś. Książki lgną do nas, jak do niektórych dzieci albo bezdomne zwierzaki. Rozmnażają się w tempie niesamowitym. Część pojawiła się na półce przy okazji, bo trzeba było z naszego zachomikowanego na strychu księgozbioru koniecznie i natychmiast wydobyć coś. A skoro już się tam wlazło i zaczęło grzebać, to zamiast jednej książki przyjechało z nami do miasta od razu kilka. I tak ze trzy czy cztery razy. Oprócz tego zdarzają się przecież mniejsze i większe okazje, które również powodują namnażanie księgozbioru (ostatnio spuchł nieco przy okazji targów książki).
Czas mija, półki się zapełniają, a wizja kolejnej przeprowadzki budzi coraz większą grozę.

wtorek, 8 października 2013

Rozmyślania nad kubkiem melisy

Dzień długi i trudny. Ale dzięki temu utwierdziłam się w przekonaniu, że dużo mogę. Czasem już wydaje mi się, że nie podołam i nagle okazuje się, że wcale nie jest tak źle. Dosyć przyjemna świadomość, nie uważacie?
Próbuję dziś rozgryźć pewien temat. Dwadzieściakilka lat i ciągle zielono w głowie. Metryka mówi, że dorosłość, powaga, życiowe decyzje. A serce wrzeszczy, że ciągle młodość, radość życia, wciąż czas wszystko. Czy należy się zmuszać i wpasowywać w wymagania metryki? Tak, wiem, głupio to brzmi, trudno mi to ubrać w słowa. Ale chyba nie da się zmusić do podjęcia pewnych decyzji. Najpoważniejszym przykładem są dzieci - nie sposób chyba się na nie decydować bez zupełnej pewności, że to już?
A swoją drogą ciekawa sprawa - skąd wziął się aż taki poślizg w dojrzewaniu? Kiedyś dwudziestokilkulatki to byli już dorośli ludzie, z ustatkowanym trybem życia, zwykle dzieckiem albo nawet kilkorgiem. A dziś - wciąż mniej lub bardziej dzieciaki, które dopiero zaczynają (stopniowo) podejmować życiowe decyzje i układać sobie wszystko z rozsypanych elementów układanki. Czy to faktycznie zmiany kulturowe zaszły aż tak daleko? Skąd aż taka rozbieżność na przestrzeni zaledwie jednego pokolenia? A może to ze mną jest coś nie tak? Ale nie, niemożliwe, nie jestem przecież wyjątkiem, ani żadnym skrajnym przypadkiem. Chyba mieszczę się w szeroko pojętej normie i raczej nie będę próbować niczego zmieniać na siłę. Podejrzewam, że więcej byłoby z tego szkody niż pożytku.

sobota, 21 września 2013

Weekend

Weekend. Prawdziwy. Wolny. Leniwy.
Dziś powtórka z obejrzanego wieki temu filmu "My blueberry nights" (polski tytuł jakże subtelny "Jagodowa miłość"), gdzie  można obejrzeć Norah Jones i Natalie Portman w jednym samochodzie (Jaguarze zresztą). Klimat tego filmu jest niesamowity, kto nie widział powinien nadrobić jak najszybciej. Oglądałam po raz drugi, poniekąd w celu zaprezentowania mojej połówce i zaczynam podejrzewać, że znalazłam odpowiedź na pytanie o mój ulubiony film. Coś w nim jest takiego, że opisać trudno. I muzyka N. Jones pasuje do tego świetnie, wierzcie mi!
A w Katowicach święto bibliofilów. Targi w Spodku. Dziś weekend mijał do tego stopnia leniwie, że nie zdążyliśmy przed zamknięciem, ale jutro już nie odpuszczę, nie ma szans! Obawiam się co prawda o stan mojego budżetu, ale cóż- targi książki są raz na jakiś czas, więc można się "poświęcić", prawda?

środa, 18 września 2013

Nocna Mała

Niesamowite jak ten czas leci. Wystarczy odrobina więcej obowiązków i dzień za dniem śmiga bez opamiętania. Nagle uświadomiłam sobie, że założyłam bloga, po czym porzuciłam go na grubo ponad miesiąc. Aż wstyd. No ale w sumie po takim okresie bezrobotnej organizacji czasu ciężko dostosować codzienny grafik do nowych zmian.
A swoją drogą zupełnie niedawno zaczęłam miesiąc nocek. I po jakimś tygodniu odkryłam, że prawie całkowicie przestawiłam się na nocny tryb życia. Nawet w dni wolne siedzę do 2 czy 3 nad ranem i nieszczególnie chce mi się spać. Za to potem śpię do południa, co nie zdarzało mi się prawie nigdy. Jeśli spałam do 10, to już było niesamowicie długo. Widać całkiem nieźle się adaptuję do nocnych zmian. I właściwie lubię nocki. Są spokojne, mniej się dzieje, jest ciszej. Wracam do domu mniej więcej w porze wschodu słońca i to jest całkiem przyjemny czas. Niestety już niedługo o tej porze będzie jeszcze zupełnie ciemno. Ale skoro ten czas tak śmiga, to i jesień z zimą zlecą zanim się obejrzę. Nie ma tego złego!
Postaram się częściej tu zaglądać i pisać coś choćby krótko. Mam nadzieję, że mi się uda.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Nowicjusz niezwyczajny

Pracuje się. No dobra, póki co to za wiele powiedziane, na razie szkoli się, ale i tak jest wesoło. Postanowiłam nie być typowym nowicjuszem, toteż nie pozwalam sobie na przerażenie ilością terminologii, skrótów wszelkiego rodzaju i innych niezrozumiałych rzeczy, które starają się mnie przerazić, przytłoczyć oraz przekonać o mej nieprzydatności. I daję radę z niepozwalaniem. Jeszcze nie jestem w stanie podołać, ale zamierzam w takowym stanie być w najbliższym możliwym terminie. I dążę.
Oczywiście zwalczam również niezwykłe zmęczenie, które mnie, osobę od dawna nie chadzającą regularnie do żadnej pracy, dopada poczwórnie. Ale powoli wychodzę na prostą i będzie tylko lepiej. Jedyne czego nie mam, to ciekawych pozapracowych tematów do opisania. A pracowych poruszać nie będę, tak na wszelki wypadek, zbyt szczegółowo.
Toteż się chwilowo odmeldowuję.

środa, 31 lipca 2013

Rozdział

Ależ ja jestem niesubordynowana. Świeżutki blog, a ja zamiast z zapałem neofity produkować hurtowo kolejne notki, zaniedbuję go haniebnie. Postaram się poprawić, ale nie wiem czy mi się uda. Zwłaszcza, że od jutra zaczynam ważny rozdział. Po dłuuuuższej przerwie znów szykuje mi się regularne uczęszczanie do etatowej pracy. Wreszcie. Jednak przeprowadzka do miasta z tramwajami okazała się dobrym posunięciem, w co powoli zaczynałam powątpiewać. Pierwsze dni zapowiadają się pełne wrażeń i emocji. Jestem przekonana, że jak lekkie by one nie były, będę łazić wiecznie wyczerpana. Odwykłam po prostu od takiego trybu życia, ale mam nadzieję, że szybciutko się wdrożę i przywyknę na nowo. Jestem dobrej myśli w każdym razie i mam zamiar dać z siebie wszystko. Sporo czekałam na podobną okazję i jakiś jasno zarysowany plan działania, dlatego możecie być pewni, że się przyłożę ze wszystkich sił.
I co ma być to będzie :)

poniedziałek, 22 lipca 2013

Per aspera ad astra

I już, po wszystkim. Ciekawe jak czas szybko mija wtedy, kiedy niespecjalnie chce nam się go poganiać. Ale taka już kolej rzeczy, że im lepiej spędzony, tym bardziej krótki się zdaje.
Sezon górskich wycieczek, ze znacznym poślizgiem, ale jednak został rozpoczęty. Rozpoczął się pięknie, choć nie obyło się bez pokonywania własnych słabości i bólu. Jak wiadomo, kto późno rozpoczyna sezon, ten zakwasów i niedoborów kondycji nie uniknie. Tym niemniej daliśmy radę. Pogoda postanowiła potraktować nas łaskawie i po małym sobotnim straszeniu i podchodzeniu na Pilsko w chmurach (nie jest to takie przyjemne i romantyczne, jak może brzmieć) aura zaczęła się poprawiać. Dało się to zauważyć już po zdobyciu wspomnianego szczytu, kiedy spomiędzy chmur zaczęły się wyłaniać z wolna niedostępne wcześniej widoki, aż sama Babia Góra, jeszcze z wierzchołkiem schowanym w chmurze, łaskawie pozwoliła się podziwiać.
Schodzenie dość stromym szlakiem okazało się znacznie większym wyzwaniem dla mięśni, niż wcześniejsza mozolna wspinaczka dla serducha galopującego i powodującego zadyszkę. Skutki tego schodzenia odczuwam dziś, nawet bardziej dotkliwie niż wczoraj, ale któż by się przejmował drobiazgami. Po tym niespodziewanym przełomie pogodowym było już tylko lepiej. A wieczorem, na Rysiance, kiedy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, widoki były już zapierające dech wiadomo gdzie. Mała Fatra i Tatry na dokładkę, o pięknej i pełnej panoramie Beskidów nie wspominając. Ciężko było oderwać wzrok, zapewniam.
Sympatyczni współlokatorzy z Sauronem na czele (tak, poważnie, Sauron może być sympatyczny, zwłaszcza kiedy spotka się go w górskim schronisku, ponad 1300 m n.p.m.) zapewnili interesujący i szybko upływający wieczór.
Niedziela powitała nas piękną pogodą, zapowiadającą wspaniały dzień. Oczywiście nie tak łatwo było przezwyciężyć pierwsze oznaki przemęczenia mięśni, załadować plecaki na plecy i ruszyć, ale co to dla nas. Co więcej okazało się, że mozlna wędrówka w górę i w dół nie oznaczała końca atrakcji tego weekendu. Przygodny autostopowicz uprzyjemniał czas opowieściami o niuansach lotów na paralotni, lądowań awaryjnych (jeśli już trzeba to podobno najlepiej i najbezpieczniej na drzewie, w jeziorze zdecydowanie najgorzej), informacjami o szkółce paralotniarskiej i niezłym miejscu na dobry obiad. A widok całego "stadka" kolorowych paralotni, a do tego kilku szybowców nad górą Żar był niesamowity w to piękne letnie popołudnie.
Weekend pełen przygód, aktywny i bardzo udany. Co prawda przez najbliższe kilka dni będziemy po nim dochodzić do siebie, kurować obolałe mięśnie i obtarte nogi, ale kto wie czy  już za kilka dni znów nas gdzieś nie poniesie;)

sobota, 20 lipca 2013

Nadciągam

Beskidy moje kochane, już pędzę. W końcu, wreszcie!
Wyjątkowo się sezon opóźnił w tym roku dla mnie, ale mam nadzieję, że przynajmniej będzie pięknie rozpoczęty.
Nadciągam więc.

piątek, 12 lipca 2013

Oswajanie tramwaju

Niniejszy post, ludziom, którzy od maleńkości są z tramwajami za pan brat i którzy robili prawo jazdy w tramwajowym mieście, może się wydać zabawny. Ale tak naprawdę sprawa jest śmiertelnie poważna i śmiać może się tylko jakiś bezduszny człowiek bez empatii i wyobraźni.
Jadę sobie dziś beztrosko ulicami mego już miasta. Słońce lekko oślepia, muzyczka cicho gra, autko sobie mruczy - żyć nie umierać. Aż tu zauważam ciemne chmury na horyzoncie. Dosłownie i w przenośni. Okazuje się bowiem, że panowie drogowcy uprzejmie tak poustawiali pachołki i przemieścili tym samym mój pas ruchu, że trza mi wjechać na tory tramwajowe. Skoro panowie drogowcy tak postanowili, wiem skądinąd, że tak można, a kierowca przede mną śmiało pruje do przodu, to i ja przezwyciężam swoje obawy. Zwłaszcza, że rozstaw kół nawet pasuje do szyn. Mknę więc dalej, licząc, że przemknę feralny odcinek bez większych komplikacji. Kierowca przede mną nie zdradzał żadnych obaw, że coś sobie urwie, nie przeszkadzały mu metaliczne trzaski spod kół (widać nie pierwszyzna), jechał więc szybciej i rychło zniknął mi z oczu. I już, już dojeżdżam do miejsca, gdzie panowie drogowcy uprzejmie pozwalają mi zjechać na własny pas, już widzę to Eldorado, już prawie oddycham z ulgą, że się udało... O MATKO! Tyle zdążyłam pomyśleć widząc nadciągający z naprzeciwka, niczym ociężała nieco Nemezis, tramwaj.
Wicej nie zdążyłam pomyśleć, bo od razu sobie uświadomiłam, że wcale nie będę miała z nim czołowego zderzenia. Znajdował się bowiem, nie uwierzycie, na torze obok. Zrobiłam uff, otarłam pot z czoła i z lekkim dyskomfortem minęłam się ze zgrzytającą machiną. Zjechałam na własny pas, dochodząc do wniosku, że nie taki tramwaj straszny. Milusie to takie "stworzonko", sunie sobie statecznie przed siebie, zgrzyta, dzwoni, trzeszczy. I wcale nie ma morderczych zamiarów jak mi się dotąd wydawało.
Człowiek uczy się przez całe życie.

czwartek, 11 lipca 2013

Bez tytułu i koniec!

Upomnienia przyjmuję na klatę. Ostatnio zaniedbałam bloga, ale nie tylko, w związku z czym przyjmuję reprymendę(y) i obiecuję solennie poprawę. A w każdym razie próbę poprawy.
Jakiś taki nerwowy i napięty był ostatni okres (pierwszy raz od daaawna) i nieco egoistycznie skupiłam się przede wszystkim na opanowywniu sytuacji, planów i reakcji własnego organizmu. Ale juz dość, trzeba się wziąć w garść i chwycić byka za rogi. Niniejszy post ma to chwytanie zainaugurować, miejmy nadzieję, skutecznie.
Zastanawialiście się kiedyś jak powinno wyglądać Wasze miejsce na ziemi? Nie chodzi mi tu nawet o mikro-skalę, czyli o mały domek z podwórkiem, werandą, w cichej okolicy, a do tego kubek kawy i książka ;) Myślę bardziej o Waszym miejscu na planecie - takie lub inne miasto, ten bądź tamten kraj, a może jednak mała zaciszna wioska w pobliżu aglomeracji albo tropikalna wyspa ze wszystkimi wiążącymi się z tym bonusami. Wiecie jak to powinno wyglądać w idealnej sytuacji, czy może nie ma dla Was takiego jednego miejsca? A może żyjecie właśnie w takim miejscu?
Ostatnio dosyć często sobie zadaję podobne pytania i coraz bliżej mi chyba do znalezienia jakichś sensownych odpowiedzi. W każdym razie tu gdzie żyję póki co jest mi całkiem nieźle. Wszystko na wyciągnięcie ręki, ciągle coś się dzieje. A z drugiej strony można pozamykać drzwi i okna, uzyskując całkiem przyjemną oazę spokoju w czterech ścianach. Brzmi nienajgorzej, prawda? W dodatku zaczynam podejrzewać, ku własnemu zdumieniu, że posiadam jakiś gen patriotyzmu lokalnego. Jakoś tak zupełnie nie przeszkadzają mi szyby i kominy w mojej własnej, prywatnej i pięknej panoramie miasta (tej oglądanej z balkonu, dlatego tak bardzo mojej i prywatnej). Są jak punkty orientacyjne, znaki identyfikacyjne. Dzięki nim to na co patrzę, to jest właśnie TO miasto, nie jakiekolwiek inne z setek w tym kraju.
Może ja jakaś skrzywiona i niezbyt normalna jestem, a może coś w tym jednak jest.

środa, 3 lipca 2013

Za czym Kolejka ta stoi?

Każdy ma jakiegoś bzika, nieprawdaż? Moim są przede wszystkim książki - chcę je czytać, kupować, mieć ("Maj preszysssss"). Jestem jednak postacią znacznie bardziej złożoną i nie tylko książki zajmują moją uwagę (choć ktoś mógłby w to nie wierzyć). Toteż wczoraj, niezupełnie spontanicznie, wysupłałam z portfela odpowiednią kwotę i kupiłam GRĘ. Planszową konkretnie. Nie był to ani "Chińczyk", ani nawet "Warcaby", jak ktoś mógłby podejrzewać. Mój nowy nabytek zwie się "Kolejka" i został wydany przez Instytut Pamięci Narodowej.
Jako osoba urodzona w siermiężnych czasach Polskiej Republiki Ludowej, co dziś zaczyna już brzmieć prawie tak samo jak "w erze dinozaurów", od dłuższego czasu z pewnym sentymentem nosiłam się z takim zamiarem. Wczoraj nadszedł TEN dzień i stało się.
Wieczorem zasiedliśmy więc z Mężem do oględzin. Zaraz po zdjęciu folii i wieczka nieco się zdenerwowałam. Odkryłam, że moją nową, cenną i nietanią planszę do gry ktoś potraktował kubkiem z kawą, zostawiając na niej piękny kawowy pierścień. Spojrzałam raz jeszcze i dokonałam kolejnego odkrycia. Ślady kawy znajdują się to tu to tam na każdym możliwym elemencie planszówki. Po przyjrzeniu się bliżej mogłam spokojnie ochłonąć, jako że okazało się to działaniem celowym. Sztuczne ślady kawy były po prostu wystarczająco realistyczne, żeby podnieść mi lekko ciśnienie. Wewnątrz znajdował się pokaźny plik kajetów, więc moja pamięć wywlokła z odmętów jakieś niewyraźne wspomnienie, że gra powinna zawierać zeszyt dla każdego uczestnika. Oczywiście okazało się, że znów nie tak, o kajetach dla graczy czytałam z pewnością przy opisie zupełnie innej gry. Natomiast "Kolejka", jako pierwszorzędny towar eksportowy, została zaopatrzona w pokaźny plik instrukcji w kilku językach. Najbardziej zaskoczyła mnie ta po japońsku. W instrukcji, oprócz zasad oczywiście, można znaleźć sporo informacji o owych ciekawych czasach, kolejkach, kartkach i problemach z aprowizacją. Jest tam też kilka interesujących zdjęć. Pomysł niezły, zwłaszcza dla tych, którzy nie znają tego w najmniejszym stopniu, bo nigdy nie mieszkali w naszym pięknym kraju (choć Ci mogą nie uwierzyć do końca) lub urodzili się już w mlekiem i miodem płynacych latach '90.
Po wstępnych oględzinach postanowilśmy z Mężem rozstawić na planszy kolejkowych staczy i zobaczyć z czym to się je (jest co prawda wariant gry dla dwóch osób, ale jak wiadomo planszówki zawsze lepsze są w większym gronie, więc z graniem postanowiliśmy poczekać na towarzystwo).
I tak kolejne kilkadziesiąt minut upłynęło nam na rozgryzaniu zasad, radości z widoku zapomnianych już niemal Relaksów ("Relaks dla twoich stóp"), lalki czarnulki ("Estetyczna przytulanka dziecięca" - z pewnością) lub stolika kawowego ("Politurowany blat w modzie od lat") i rozważaniu jak najlepiej wykorzystać kartę "Pan tu nie stał" lub "Pożyczyłeś dziecko do lat dwóch". Zapowiada się naprawdę niezła zabawa.
Skoro już dość szczegółowo rozpisałam się na temat gry, to ośmielę się dokonać krótkiej oceny. Pomysł i wykonanie - świetne. Pionki drewniane, karty w miarę sztywne, więc powinny przetrwać sporo partii. Szaro-bura kartonowa plansza również solidnie wykonana - jak meble z PRL powinnna przetrwać całe lata.
Świetny pomysł na podróż sentymentalną, ale też muśnięcie historii najnowszej dla tych, którzy nawet w najmniejszym stopniu nie mogą tego pamiętać. Pytanie tylko czy uwierzą?

piątek, 28 czerwca 2013

"An Encounter"

Znów będzie literacko. Jakoś tak się teraz składa, co nie znaczy, że tak już będzie zawsze.

Pytanie brzmi: z czym kojarzy Wam się James Joyce? Jeśli już komuś w ogóle z czymkolwiek się kojarzy, to z pewnością pierwsza myśl brzmi "Ulisses". A jeśli ten ktoś oprócz tytułu wie na temat wspomnianego dzieła (niekwestionowanego arcydzieła nawet) cokolwiek więcej, to prawdopodobnie rozwija się dalej niezbyt przychylny ciąg skojarzeń. Bo co z tego, że arcydzieło, wielki przełom literatury światowej, prekursor strumienia świadomości, kiedy właściwie nie sposób tego przeczytać? Zdarzyło mi się nawet w życiu założyć "kto pierwszy przeczyta". Było to tak dawno temu, że nie pamiętam już ani o co szedł zakład, ani nawet kiedy miał upłynąć jego termin - cud, że w ogóle pamiętam jeszcze sam fakt. I mimo kilku podejść póki co nie udało mi się przebrnąć, choć walory tej prozy nie umykają mojej percepcji ;)
Ale właściwie niezupełnie o tym miało być. Miało być raczej o tym, że Joyce to nie tylko przesławny "Ulisses". Aktualnie, w ramach rozwijania i szlifowania językowych umiejętności, czytam "Dublińczyków". A właściwie "Dubliners", skoro mówimy o szlifowaniu. Idzie mi to nieco opornie, choć z każdym akapitem coraz lepiej, jako że językowe smaczki z początku XX wieku niekoniecznie są powszechnie używane przez współczesnych Anglików. A jednak, pomimo częstego zerkania do słownika, które nieco rozprasza i wybija z rytmu, czyta się to nad wyraz dobrze. Opowiadania mają wręcz niesamowity klimat, świetnie oddają nastrój świata z przełomu wieków. Czytając niemalże czuję jakbym spacerowała po ulicach Dublina i to wcale nie tego dzisiejszego. Joyce opisał tamten świat nie tylko prosto, ale także obrazowo i pięknie - połączenie niełatwe do osiągnięcia, świadczące, że jego talent z pewnością nie był wymysłem literackich krytyków.


Sięgałam po te opowiadania z pewną obawą i rezerwą. Zostałam pozytywnie zaskoczona. Tak bardzo, że zapragnęłam podzielić się tym z każdym, kto zechce poświęcić chwilę i to przeczytać. Nie spodziewałam się, że szlifowanie języka może być tak przyjemne.
Niewiernych Tomaszów, których moja opinia nie przekonuje, zapraszam tu: http://www.gutenberg.org/files/2814/2814-h/2814-h.htm.
Możecie tam zresztą znaleźć o wiele więcej, niż tylko znane i mniej znane dzieła Joyce'a.
Przyjemnej lektury!

Podróż do...

Zastanawialiście się kiedyś gdzie chcielibyście zamieszkać? Pomyślcie. Ze wszystkich miejsc, o których czytaliście, które widzieliście w filmach i serialach, a nawet o których tylko Wam się śniło. No gdzie? W moim przypadku to będzie bardzo dynamiczna lista. Zmienia się pod wpływem impulsów, zachwytów, najświeższych fascynacji.
Dziś na pierwszym miejscu musi się znaleźć Stars Hollow, jako że właśnie (z wielkim żalem) pożegnałam się z ostatnią serią Gilmore Girls (po polsku Kochane kłopoty, jak zwykle trafnie przetłumaczone). Miejsce, w którym wszyscy się znają, lubią i troszczą się o innych. Nawet jeśli plotkują, to jakoś nie wzbudza negatywnych uczuć. Doskonale potrafię sobie wyobrazić siebie przy stoliku u Luke'a, z ogromnym kubkiem kawy w ręku. Patrzę przez okno i widzę miasto (miasteczko właściwie, town), za którym z pewnością trzeba zatęsknić, kiedy się je opuszcza. Tak, być może jedynie pod wpływem chwili, ale Stars Hollow trafia na pierwsze miejsce mojej listy.
Co jeszcze? Zielone Wzgórze! W ogóle Wyspa Księcia Edwarda taka, jaką opisała ją Lucy Maud Montgomery. Spokojne miejsce, piekne, pełne zieleni. I znów - wszyscy się znają, szanują, wspierają. Oczywiście była też Małgorzata Linde, ale nawet Stars Hollow miało swojego Taylora, czyż nie? Co ciekawe, w każdym przypadku Ci uciążliwi okazywali się w gruncie rzeczy wcale nie tacy źli. Ale mniejsza o to. Oczywiście nie ma mowy o mieszkaniu na Wyspie Księcia Edwarda bez Ani i Diany. I Gilberta oczywiście. To nie miałoby sensu, nie sądzicie?
I na koniec, last but not least, miasteczko Pleasantville. Jak myślicie, ile czasu zajęłoby Wam nabranie barw? ;) Te stroje, ta muzyka - jest przynajmniej kilka powodów, dla których chciałabym tam być.
Cóż, wygląda na to, że mam skłonność do sielskich krajobrazów i przelukrowanych opowieści. Przynajmniej w tej kwestii. Ale, z drugiej strony, chyba nie oczekujcie ode mnie, że chciałabym się znaleźć w którejkolwiek powieści Stephena Kinga, pomimo całego uwielbienia, jakim je darzę?!
A Wy? Macie jakieś typy?

czwartek, 27 czerwca 2013

Moje myśli

Myśli na peryferiach czyli moje, własne. Małej, ale nie małe. O wszystkim i o niczym. Prawdziwe i fikcyjne. Spokojne, rozczochrane, nieuczesane. Rozwścieczone też. Od dawna chciałam, ale się bałam. A dziś nadeszła pora skoczyć na głęboką wodę, tak mi się przynajmniej uroiło.
Dlaczego na peryferiach? Pomysł urodził się, kiedy jeszcze mieszkałam właśnie tam, w miejscu na mapie, gdzie kończy się papier, a diabeł mówi dobranoc. Ale peryferia można znaleźć wszędzie, nawet w wielkim mieście, w środku brzęczącej aglomeracji. Każdy ma swoje. I ja też je mam.
Jeśli ktoś chce mi towarzyszyć w zwiedzaniu tych obrzeży świata, to zapraszam. Obiecuję być gościnną gospodynią. Na pewno nigdy nie zabraknie kawy i zielonej herbaty.